Lawenda dziś kojarzy mi się ze szczęściem, bo dzięki mojej małej Prowansji zarabiam na życie i jeszcze robię to co lubię - mówi Beata Norbert właścicielka firmy "Zapachy do szafy" oraz dużej plantacji lawendy w Pszennie pod Świdnicą. Ma 37 lat, sympatyczna, wesoła, ładna. Lubi kontakt z ludźmi dlatego pisze w intenrecie bloga. Jej firma produkuje gadżety do wnętrz: pachnące wieszaki, woreczki, lawendowe pałki, poduszki, saszetki a nawet dekoracyjne obrusy pachnące lawendą. Rośliny sama wysiewa, pielęgnuje, a potem zbiera. - Kiedy staje na obsianym lawendą polem, fioletowym tak intensywnie, że aż oczy trzeba mrużyć... to jest jak w bajce - mówi pani Beata. - Kto by pomyślał, że los zgotuje mi taką piękną niespodziankę w życiu.
Bo lawendowy interes to zupełny przypadek. Przez kilka lat Beata Norbert, absolwentka zarządzania i informatyki na Politechnice Wrocławskiej prowadziła hurtownię taśm przemysłowych. Początkowo nie było źle, a potem kilku jej odbiorców miało problemy z płatnościami więc i jej interes nie szedł najlepiej. Odbiorcy nie płacili, więc i ona zaczęła się zadłużać. Wiedziała, że szybko musi szukać innej pracy. Pomysł na biznes przyszedł sam, a raczej przyleciał z Ameryki. - Odwiedziła mnie ciocia z San Francisco, a w prezencie dała ozdobne pałeczki do szafy z lawendą w środku, które sama wyplotła - wspomina pani Beata.
- Były bardzo ładne i miały odstraszać mole. Najpierw pomyślałam, że nauczę się ich wyplatania dla siebie i rodziny. Poprosiłam ciocię o lekcje, ale okazało się, że kupno świeżej lawendy graniczy u nas z cudem.
Kiedy pani Beata roślinę w końcu kupiła, to w wolnych chwilach zaczęła wyplatać podobne pałeczki. Szło jej nieźle. Pierwszego dnia zrobiła kilka i obdarowała nimi najbliższych. Rodzinie prezent się spodobał, postanowiła więc sprzedać innym. Pierwszą pulę: 20 sztuk oddała do Cepelii. Zniknęła z półek już po kilku dniach.
Kiedy zaczęło jej brakować suszu, pomyślała, że sama posadzi lawendę, by nie być od nikogo zależną. Pięć lat temu posadziła pierwsze krzaki w ogródku. Rok później lawenda rosła już na dwóch arach pola, potem na kolejnych, bo zamówień przybywało. Jak mówi nie od razu było kolorowo, bo uczyła się na własnych błędach.
- Wtedy nie było jeszcze tyle literatury na temat hodowli. Pamiętam, że na przykład przedobrzyliśmy za pierwszym razem, bo nawoziliśmy krzaki, a okazało się, że lawenda lubi jałowe gleby. Dziś wiemy o niej prawie wszystko. Niczym nas nie zaskoczy - śmieje się.
Coroczne zbiory trwają zalewnie kilka dni, bo kwiaty bardzo szybko tracą swoją urodę i intensywność koloru. Rozpoczynają się pod koniec czerwca i wtedy pomaga jej cała rodzina: córka, syn, rodzice i teściowie, a nawet znajomi.
- Nasze żniwa to szybkość połączona z precyzją - mówi Beata Norbert. - Każdy z tysiąca krzaczków trzeba ściąć nożyczkami, a potem dokładnie posegregować, w zależności od długości łodyg. Nic się u nas nie marnuje, każdy krzak znajdzie swoje przeznaczenie.
Teraz pani Beata ma kolejne marzenie. Myśli o pasiece, by mieć lawendowy miód. - Jest pyszny! A życie jest przecież po to, by marzyć i te marzenia realizować - tłumaczy.
Jak postępować, aby chronić się przed bólami pleców
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?